Wszystkie zdjęcia na blogu są własnością jego autorki
Lipy z mojej ulicy
Jest takie miejsce, do którego często wracam we wspomnieniach.
Na ulicy przy której mieszkałam, rosły dwie ogromne , stare lipy. Wyglądały tak, jakby stały na straży i strzegły wejścia przez małą, drewnianą furtkę do ogrodu pełnego kwiatów, wśród soczystej trawy i krzewów. To był raj dla owadów. Przyjemnie było wpatrywać się w taneczne akrobacje ważek i kolorowych motyli, a w koronach lip głośne brzęczenie sygnalizowało intensywną pracę pszczół.
Ulica była spokojna, bezpieczna. Nie jeździły samochody, więc dzieci bawiły się i grały w pikuty, berka i piłkę przez cały dzień, odpoczywając czasami w cieniu, urzekających zapachem, lip. Często bywało, że między lipami pojawiała się starsza pani i częstowała dzieci ciastkami własnego wypieku. Srebrzyste loczki wymykały się spod ozdobnej klamerki i tańczyły na wietrze nadając twarzy młodzieńczej lekkości .
Pani mieszkała samotnie od wielu lat, ale jej willę w stylu świdermajer, wypełniał zawsze gwar i śmiech. Ciągle ją ktoś odwiedzał, a wnuczek, którego bezgranicznie kochała, bywał tam prawie codziennie. Natomiast raz w tygodniu, pani zapraszała swoje sąsiadki i przyjaciółki na czwartkowe herbatki. Bywało, że i proboszcz, budowniczy pobliskiego kościoła, w takich spotkaniach uczestniczył. Rozsiadając się w wiklinowym fotelu z rękoma splecionymi na wydatnym brzuchu, bawił panie rozmową i anegdotami , a potem nagle zrywał się, by zdążyć na wieczorną mszę św.
W lecie siadano na werandzie, którą oplatała dzika winorośl i gdzie dochodził zapach kwiatu lipy, mieszając się ze świeżo parzoną herbatą. Rozmowy, opowiadania trwały do wieczora. Wydawało się , że czar tego miejsca nigdy nie przeminie. Ale tak się nie stało. Pewnego dnia obrazek rozpadł się. Starsza pani zmarła, zrobiło się pusto i cicho. Zablokowano drzwi wychodzące na werandę, zamknięto okiennice… i tylko mała drewniana furtka skrzypiała poruszana wiatrem. Starsza pani odeszła zapisując wszystko w testamencie, swojemu ukochanemu wnukowi .
I jak to zwykle bywa, z nadejściem nowego przychodzą zmiany, które nie zawsze są dobre.
Wnuk zabrał się za porządki i na pierwszy rzut rozprawił się z lipami.
Pamiętam… wracałam z pracy i już z daleka zaniepokoił mnie odgłos pracujących ciężkich maszyn na mojej ulicy, a potem zobaczyłam jak ciągnięto na masywnych łańcuchach okaleczony, odarty z gałęzi pień lipy. Jeden, potem drugi… Wszyscy sąsiedzi byli równie zaskoczeni jak ja. Nawet nie było czego ratować.
Tylko miodowy zapach utrzymujący się do wieczora przypominał boleśnie czyjąś bezduszność.
Szybko też rozebrano drewnianą willę pamiętającą czasy Andriollego, a na jej miejscu stanął duży murowany budynek. Tam, gdzie rosły kwiaty położono kostkę brukową i posadzono kilka iglaków. Ogród zatracił tajemniczy urok i upodobnił do wielu innych.
Zmienił się klimat ulicy. Brakuje woni lipowych kwiatów. Dzieci już się tu nie bawią, nie tworzą ulicznych kabaretów i występów zręcznościowych. Kolejne pokolenie siedzi w domach przy komputerach, ulicą przejeżdżają samochody, a sąsiedzi zamykają swoje posesje na klucz. Takie czasy…
Obrazek starych lip ze świdermajerowską willą w tle, pozostał już tylko w moich wspomnieniach, a czasami stanowi inspirację do tworzenia na papierze lub płótnie.
ilustracja Anna Kulesz – techniki mieszane na kartonie
23 sierpnia 2015
LUBLIN
POCZEKAJKA i BRACIA KAPUCYNI
Jeszcze wakacje, więc zaplanowałam niedzielną wycieczkę do Lublina. To podróż sentymentalna, bo jest tam duża część mojego życia i moich najlepszych wspomnień. Chciałam opowiedzieć swoim dzieciom i wnukom o Lublinie to, czego nie ma w przewodnikach i pokazać miejsca drogie mojemu sercu, choć nie wszystkie należą do ważnych turystycznie. Majdanek oczywiście też jest w planie, bo w każdą wycieczkę staram się włączyć trochę historii.
Bogu dziękuję, że moi bliscy nie doświadczyli grozy tego miejsca, ale uważam, że przede wszystkim młodzi powinni oddać cześć umęczonym w obozie i docenić spokój i wolność którą dzisiaj mają.
Wyjechaliśmy z lekkim opóźnieniem, bo jak zwykle nie da się umówić z nikim, żeby było punktualnie, ale na miejscu i tak byliśmy dość wcześnie.
Dawno nie jechałam tą trasą i zaniemówiłam. Lubelska , wąska droga, to już zapomniana przeszłość. Obecna gładka nawierzchnia sprawiała, że szybowaliśmy, niemal nie dotykając kołami podłoża. Oczywiście nie daliśmy nikomu zarobić, bo jazda była zgodna z przepisami.
U znajomych wypiliśmy kawę, po czym udaliśmy się na mszę św. do kościoła Braci Kapucynów, z którymi ściśle wiąże się moja historia rodzinna. Moja i uwielbianych przeze mnie wujków.
Na zdjęciu ciocia i wujek na deptaku w przedwojennym Lublinie.
To z tej kaplicy przychodzili Bracia do wujków na wieczorne rozmowy i degustację wujkowego wina z antonówek o krystalicznie czystej, słomkowej barwie, w którym odbijały się promienie zachodzącego słońca. I to stąd każdego dnia, wujek przynosił wodę w ocynkowanych wiadrach , dźwigając je na drewnianych nosidłach, a ja zasypując go pytaniami “a dlaczego?”, dreptałam obok.
Najczęściej odwiedzał nas Brat Dionizy. Jego roześmiane oczy i twarz pełna ciepła, którą przesłaniały wąsy i długa broda w kolorze lnu, sprawiały, że wyczekiwałam go niecierpliwie. On też, jako jeden z niewielu, wytrwale odpowiadał na moje pytania. Ale kiedy przyszło dwóch Braci, pobiegłam do domu z radosną nowiną, że „dzisiaj idą dwa księżyce”. I tak już zostało. A potem jak za każdym razem, snuły się opowieści do zmroku. Pachniała maciejka, a sad spowijał tajemniczy mrok.
Dzisiaj nie ma już na POCZEKAJCE sadu wujków i rozległego nieopodal (ponad 3 tys. m kw.) ogrodu kapucyńskiego, który otoczony był ze wszystkich stron gęstym wysokim żywopłotem i drzewami. Na miejscu alejek, okazałych klombów kwiatowych i grządek z uprawami warzywnymi , stoi teraz nowoczesna świątynia i ledwie dostrzec można obok małą kaplicę w której odprawiano msze św. w czasach mojego dzieciństwa i młodości.
Wspomnieniem dawnej świetności ogrodu są tylko pozostawione figurki świętych, a minione czasy obrazuje jeden z witraży w nowym wnętrzu i fotografia w moim rodzinnym albumie z uroczystości poświęcenia kaplicy przez bp. Stefana Wyszyńskiego w roku 1948. Tyłem stoi właśnie mój wujek Jan Bański i zapewne coś mówi, bo na to wskazuje zainteresowanie pozostałych osób.
A potem było jeszcze pamiątkowe zdjęcie z dziećmi, ale nie znam szczegółów z przekazu rodzinnego. A może nie pamiętam.
Obok nowego kościoła wybudowano klasztorne pomieszczenia w których obecnie prowadzi się szeroką działalność dla parafian i gdzie znajduje się też Wyższe Seminarium Braci Kapucynów.
Przekaz głosi, że nazwa kolonii – POCZEKAJKA, na której znajduje się zakon – pochodzi od karczmy o nazwie POCZEKAJ, usytuowanej przy głównej drodze. Właścicielem był Żyd, który chciał w ten sposób zaprosić i zatrzymać u siebie kupców wracających z targu w Lublinie.
W przeszłości,która łączy się z moim dzieciństwem, miejsce było całkowicie odizolowane od zgiełku miasta. Wokół rozciągały się złociste pola, tworząc kolaże z gęstymi sadami i uprawami buraków, szczególnie cukrowych i wielu innych warzyw jako, że ziemia na Wyżynie Lubelskiej jest wyjątkowo żyzna. Po deszczu glina stawała się tak śliska, że trudno było przejść, żeby nie wywinąć kozła. Jako rozbiegane dziecko, doświadczałam tego nie raz boleśnie.
Całe lato od świtu do wieczora spędzałam w sadzie zajadając się owocami i wyśpiewując na całe gardło “Karuzela, karuzela, na Bielanach co niedziela…” po czym sąsiedzi rozpoznawali, że siostrzenica pani Stefanii już przyjechała.
Wujek, wykorzystując urlop, spędzał dużo czasu na polu oddalonym od domu o kilkanaście minut drogi. Wyrywał chwasty, podwiązywał pomidory i podlewał uprawy wodą ze studni, która wydawała dzikie odgłosy, odbijając skrzypienie łańcucha z zawieszonym na nim wiadrem do czerpania wody.
To na to pole nosiłam wujkowi obiady, a raczej jego resztki, bo idąc śpiewałam głośno i zamaszyście wymachiwałam torbą. Najbardziej pamiętam zupę pomidorową na jej dnie i smętnie zwisające nitki makaronu na brzegach garnka. Było mi przykro widząc jak pracują wujka ślinianki nastawione na dobry posiłek, którego nie doniosłam. Starał się opanować i okazał mi dużo wyrozumiałości tuszując groźną minę, uśmiechem.
W połowie drogi na pole, doganiał mnie Szumik, rudowłosy owczarek niemiecki wujków, który nie odstępował mnie na krok, ale nie mogłam brać go na smycz, bo był bardzo silny i duży. Nie znosił rozstań. Kiedy wychodziłam, rozpaczliwie wył , a potem podkopywał się pod ogrodzeniem i doganiał mnie z takim impetem, że z trudem utrzymywałam równowagę.
Idąc na pole mijałam dom sąsiadki do której chodziłam z ciocią po mleko z wieczornego dojenia. Pani Basakowa wiedziała, że uwielbiam, tak jak jej koty, jeszcze ciepłe z pianką i odstawiała dla mnie pełny kubeczek białego pachnącego napoju. Bo tamto mleko pachniało łąkami i wiatrem. To, które kupuję dzisiaj w sklepie, niewiele ma wspólnego z tamtym mlekiem prosto od krowy.
Ale panią sąsiadkę lubiłam nie tylko za mleko, ale za jej bezpośredniość, humor i potoczystą mowę. Miała pewnie dobrze po dwudziestce, ale jej obfite kształty, wzrost, opalenizna i czarne włosy sprawiały, że postrzegałam ją jako równolatkę cioci. Energiczna, o pięknej zdrowej cerze, budziła moją sympatię i zaufanie.
Obie rodziny darzyły się szacunkiem i życzliwością. Wujek pomagał im w czasie żniw, a w zamian przetwarzał swoje zbiory korzystając z maszyn . Ciocia została chrzestną najmłodszej córki państwa Basaków. Życie wtedy było dużo spokojniejsze. Ludzie spotykali się , nie gonili za pieniędzmi, dużo czasu spędzali z rodzinami i przyjaciółmi.
Bardzo częste były takie spotkania w ogrodzie. Wujkowie byli bardzo lubiani i szanowani i odwiedzało ich mnóstwo osób. Cateringi… a co to takiego? Wystarczyło zsiadłe mleko w upalny dzień, żeby snuć opowieści, pośpiewać i rozmawiać do wieczora.
Poniżej moi rodzice z bratem. Ja urodziłam się dziesięć lat później i pierwszy raz przyjechałam tu w wieku siedmiu miesięcy by spędzać w tym miejscu trzy miesiące każdego roku przez lat osiemnaście.
Dzisiaj już nikt sobie nawet wyobrazić nie potrafi tej ciszy i spokoju jaki panował na POCZEKAJCE. Powstało wiele domów jednorodzinnych. Jeden obok drugiego, również na terenie sadu wujków. Wycięto owocowe drzewa i krzewy. Dorodną morelę, której gałęzie sięgały okna na piętrze, gdzie był nasz pokój letni i nęciły zapachem słodkich nabrzmiałych słońcem owoców. Wycięto też ogromny rozłożysty orzech, który dawał cień w upalne dni i pod którym czytano mi bajki. Z części zebranych orzechów wujek robił nalewkę, a reszta umieszczana w woreczkach stanowiła zimowe zapasy.
Na zimę odkładane też były jabłka w skrzynkach, a w gąsiorach ze szklaną rurką dojrzewało wino. Porzeczki, agrest, śliwki, wiśnie i inne nietrwałe owoce, były przetwarzane na konfitury i kompoty, albo sprzedawane.
Ten rozległy sad był jak owocowy raj przez który wiodła długa alejka od furtki do domu. Wzdłuż, po obu jej stronach rozsiewały woń kwiaty na których przysiadały motyle i pszczoły, a odprowadzani goście otrzymywali przy wyjściu różnobarwne bukiety.
Dzieci i wnuki zasłuchały się w tę moją opowieść, kiedy tak staliśmy przy ruchliwym skrzyżowaniu al. Kraśnickiej z ul. Bohaterów Monte Cassino. W zgiełku i hałasie, przez który z trudem przebijały się moje słowa, trudno było wyobrazić sobie atmosferę sprzed lat. Tu, gdzie się obecnie znajdowaliśmy był wtedy środek sadu i stały ule. Pamiętam jak wujek pochylał się nad nimi w takim dużym kapeluszu z siatką. Potem w domu odwirowywał miód, a tym co zostało na plastrach, raczyli się domownicy. Bywało, że pszczoły wkręcały się w moje włosy, a ja z piskiem lądowałam w objęciach cioci, która przykładała mi plaster cebuli w miejsce ukąszenia. Nie były to mile chwile.
Na podwórzu rządził despotyczny kogut, który wyrywał mi z ręki jabłka, a małe prosiaczki pomrukiwały w chlewiku i traktowano je “po ludzku” jak wszystkie tam zwierzęta.
Nie było wtedy komputera, smartfonu i telewizora, ale bujna przyroda rozwijała wyobraźnię i inspirowała twórczo. Biegałam po sadzie i wymyślałam historyjki wcielając się się w różne role. Dzisiaj patrzę na młodych ludzi, którzy siedzą w rządku obok siebie bez słowa i każdy stuka jak automat palcem w swoją komórkę. Przygarbieni, bez ruchu, bez ochoty na cokolwiek innego.Jak się to wszystko pozmieniało…
A kiedy przychodził czas żniw, patrzyłam z zachwytem jak wujek lekko i sprawnie kosił dojrzałe zboża i też tak bardzo chciałam spróbować. Wujek zgodził się i pod jego nadzorem do próby miało dojść, ale nawet kosy nie miałam siły udźwignąć, więc pogodziłam się z tym, że pięcioletniej dziewczynce pozostało zrywanie chabrów.
Może w obrazach które teraz maluję przejawia się jakaś cząstka zapamiętanych emocji z dzieciństwa…
Na wujkowym polu stoi teraz jakiś ogromny budynek. Wokół powstały większe i mniejsze ulice i różne zabudowania, ale ja ciągle jeszcze czuję tam zapach pola, słyszę cykanie świerszczy w koniczynie i wspominam wujków i Braci Kapucynów z POCZEKAJKI.
3 października 2014
WZGÓRZE MIŁOSIERDZIA
„Minął sierpień , minął wrzesień, już październik…” no właśnie, już październik i plany wyjazdowe odkłada się do lata. Nie udało się wyjechać w te wakacje na Wzgórze Miłosierdzia jak zaplanowały moje wnuczęta. Musimy na razie zadowolić się wspomnieniami sprzed trzech lat.
Eremy, to wyjątkowy ośrodek rekreacyjno – wypoczynkowy na Górze Miłosierdzia w Kałkowie – Godowie. Znajduje się na pograniczu obu tych wsi , między Starachowicami i Kielcami. Obiekt powstał z inicjatywy księdza infułata Czesława Wali, Kustosza Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej Królowej Polski, Matki Bożej Świętokrzyskiej i należy do tegoż Sanktuarium. Prowadzą go Siostry ze Zgromadzenia Córek św. Franciszka Serafickiego, koordynujące pracę i opiekę nad pustelniami, stołówką, biblioteką. One też przyjmują zgłoszenia i propozycje na rekolekcje indywidualne i grupowe , jak i na inne formy wypoczynku w kontakcie z Bogiem. Trzy lata temu funkcję taką pełniła Siostra Emilia, operatywna, serdeczna i wesoła.
Eremy, czyli pustelnie, to przytulne, w większości 6 osobowe domki kempingowe, wykładane naturalnym drewnem z łazienką i toaletą. Wynajmowane są latem, bo w zimie do dyspozycji jest 20 miejsc w murowanym, ogrzewanym budynku w którym znajduje się kaplica, biblioteka i stołówka.
Spokój spowijający cały ośrodek sprzyja zadumie i refleksji nad swoim człowieczeństwem, nad życiem. Pozwala zastanowić się nad przemijaniem, zrozumieć siebie i drugiego człowieka i odnaleźć trwałe wartości wśród codziennych spraw zaśmiecających nasze umysły. Tam nawet telefony komórkowe nie działają, tam słychać granie świerszczy na łące.
Dla miłośników posiłków w plenerze , są na terenie Eremów dwa duże stanowiska grillowe zawieszone na grubych łańcuchach, ale można również rozpalić w tym miejscu ognisko. Obok altana ze stolikami i ławkami umożliwia wygodną konsumpcję przygotowanego jedzenia. Otulona wiciokrzewem daje przyjemne uczucie chłodu w upalne dni, a jej usytuowanie na wzniesieniu, pozwala cieszyć oczy widokiem okolicznych wzgórz, widokiem na Święty Krzyż i na zalew Wióry .
Kto lubi wędkowanie, może wybrać się nad wodę ,usiąść na brzegu zalewu i czekając na branie analizować i rozwiązywać swoje problemy w samotności . Cisza, śpiew ptaków, zapach polnych kwiatów i ziół sprawia, że ma się ochotę przesiedzieć tam cały dzień. Od domków jest to odległość zaledwie 400 metrów.
Jeśli jednak ktoś woli przestrzeń zamkniętą, to można oddawać się kontemplacjom modlitewnym w kaplicy ku czci Miłosierdzia Bożego, znajdującej się w głównym budynku na terenie Eremów lub uczestniczyć w mszach św. odprawianych tam codziennie o godzinie 7.00.
Znajduje się tu obraz pędzla Brata Felicisimusa, Franciszkanina z Niepokalanowa i piękne rzeźby świętych naturalnej wielkości, umieszczone na cokołach wzdłuż świątyni. Moją uwagę zwrociły płaskorzeźby drogi krzyżowej o barwie starego złota.
fot. A.Kulesz
Ośrodek Eremy to miejsce, gdzie słyszy się swoje myśli. Doskonałe dla ludzi zmęczonych, zabieganych, dla tych, którym trudno znaleźć rozwiązanie swoich kłopotów w ciągłej gonitwie i natłoku codziennych zajęć i pogoni za dobrami współczesnego świata.
Ksiądz Wala tak tłumaczy wybudowanie pustelni: “Każdy człowiek ma w swojej ziemskiej wędrówce do zrealizowania określony plan, który powinien starać się odkryć. Dla chrześcijanina, człowieka wierzącego, najważniejszym elementem tego planu jest dotarcie do celu, jakim jest spotkanie z Bogiem, życie wieczne z Nim. Aby to osiągnąć, należy od czasu do czasu zatrzymać się w drodze, zastanowić się nad swoim życiem. Dlatego zamarzyłem, aby przy sanktuarium zbudować kilka eremów-pustelni, w których mogli by zamieszkać ludzie czasowo spragnieni samotności, poszukujący prawdy, zrozumienia siebie, bliźnich, świata, właściwej drogi życia.”
Ksiądz Wala to mądry człowiek, który swoje życie podporządkował pomocy drugiemu człowiekowi. Skromny i uparty. Od podstaw stworzył sanktuarium, a potem Dom dla Ludzi Starszych, Dom Dziecka i sierociniec w Rudniku, zainicjował też powstanie Wioski dla Dzieci Niepełnosprawnych. Jednym z ostatnich dzieł ks. Wali jest wybudowanie i otwarcie Zakładu Medycyny Paliatywnej i Hospicyjnej przy sanktuarium. Pomaga mu wiele osób z zagranicy i z kraju. Nasz przyjaciel , który polecił to miejsce na wypoczynek, wozi tam raz w miesiącu różne przedmioty, które zostają wykorzystane na wyposażenie powstających pomieszczeń. Zbieramy je wspólnie od znajomych, którzy pozbywają się mebli, sprzętu kuchennego, czy ubrań w dobrym stanie.
Piękne widoki, czyste powietrze dopełniają niezwykłości tego miejsca. Można też skorzystać z całodziennego wyżywienia, które zachowuje jeszcze smak domowych potraw, po atrakcyjnie niskich cenach. Można też potraktować ośrodek jako chwilowy przystanek i zwiedzić okolicę. Blisko jest stamtąd do Parku Jurajskiego w Bałtowie, do tajemniczych, dobrze zachowanych ruin pałacu Krzyżtopór, do Opatowa , zagłębia polskiego krzemienia pasiastego. Blisko jest też do Świętego Krzyża, gdzie przechowywane są relikwie drzewa świętego na którym umierał Chrystus i do Świętej Katarzyny , żeby zaczerpnąć wody ze źródełka, uważanego przez wiernych za cudowne Podobno woda z niego leczy choroby oczu.
Na Sanktuarium Kałków – Godów trzeba zarezerwować sobie cały dzień, albo i dwa. Po Licheniu jest to największy taki obiekt w Polsce. Te oba miejsca łączy wiele, choćby przez osobę księdza Makulskiego, twórcę Lichenia, który urodził się w Rudniku. Jednak charakter tych sanktuariów jest absolutnie odmienny. Tu skromność i prostota, w Licheniu przepych na miarę rzymskiej bazyliki. Tutejsza Golgota, to historia umęczenia narodu polskiego, a całe miejsce to historia nadludzkiego wysiłku i zaangażowania księdza Wali.
Ośrodek Eremy istnieje od 2003 roku. Został poświęcony i oddany do użytku przez księdza arcybiskupa Zygmunta Zimowskiego. Odwiedza to miejsce tysiące ludzi świeckich i kapłanów, dzieci komunijnych, malarskich grup plenerowych, artystów, fotografików, pielgrzymi indywidualni i zorganizowane grupy pielgrzymów, ludzie młodzi i starzy. Miejsce o którym nie da się zapomnieć.
Cudne opowieści, bardzo wzruszające, takie prawdziwe, jestem w nich z Tobą Aniu. Jak mogę sobie ściągnąć to zdjęcie z Prymasem Wyszyńskim to będę wdzięczna, a jak jeszcze mi coś opowiesz co pamiętasz z tego spotkania to będzie cudnie. Już Ci tłumaczę; moim partnerem życiowym jest krewny Stefana Wyszyńskiego, tak się złożyło i każda opowieść o stryju jest cenna. Fajnie, że się spotkałyśmy.
Zdjęcie, oczywiście Basiu, jest do Twojej dyspozycji, ale historie z nim związane już nie do osiągnięcia, bo to zbyt odległa przeszłość. Może jednak zdarzy się, że przeczyta to ktoś, kto zna tę historię.Wszystko jest możliwe.