Minęło dziesięć lat od momentu, kiedy założyłam tę stronę. Mam wrażenie, że zaistniała jakaś pomyłka czasowa, bo niemożliwe, żeby tak szybko uciekły dni i lata, a żebym ja niezmiennie czuła się dobrze, jak dekadę wstecz. Czytając jaki był cel założenia blogu, uznałam, że nic się w moim myśleniu, ani sposobie na życie nie zmieniło. Przybyło tylko lat, których jednak nie odczuwam, tak jak mijającego czasu. Widzę to tylko w kalendarzu. Dopiero był Nowy Rok, a kartek do zdarcia zostało niewiele. Nie robię żadnych podsumowań co mogłam, czego nie zrobiłam, co się udało albo nie, ale planuję i idę do przodu, zawsze w stronę słońca. Planowanie mam we krwi. Taki był mój tata i zapewne przekazał mi to w genach, jak wiele innych cech, które mnie satysfakcjonują. Otaczam się ludźmi, których lubię, kocham, szanuję. Na tych , którzy mnie wkurzają, są złośliwi i fałszywi nie tracę czasu. Po prostu zrywam kontakt. To nie jest miłe, jak i niemiłe jest też to do czego zabrać się nie mogę, czyli rozstanie z gromadzonymi przez lata książkami i przedmiotami, a które dawały i dają mi poczucie spokoju i stabilności. To pamiątki rodzinne. Wręcz celebruję ich obecność. Kiedy poruszam się wśród nich, zawsze pojawia się obraz, migawka jakiegoś szczęśliwego zdarzenia z przeszłości, z rodzinnego domu, z dzieciństwa. Takich rzeczy jest dużo, a miejsca w mieszkaniu coraz mniej. Jeszcze więcej jest książek, które kocham. Pośród wielu różnorodnych tematycznie, są też te z najwcześniejszych moich lat, które czytali mi rodzice. “Bobik od Franciszkanów” o psie, którego los obficie opłakałam. Bardzo stare wydanie “O krasnoludkach i o sierotce Marysi”, które napisane jest dawną polszczyzną, jakiej moje wnuki nie mogą zrozumieć, i z cudnymi ilustracjami Szancera. Trudno wymienić wszystkie, ale jest ich cala półka. Bardzo stare, wydane przed, albo tuż po wojnie. Są niezwykłe i cenne. Oddać je, to jak zdradzić przyjaciela, bo dla mnie książki żyją. Inne przedmioty są martwe, ale też rozstać się ciężko. Na przykład z taką miseczką malowaną w truskawki, która była w użyciu codziennie odkąd pamiętam. Wzór nieco mniej widoczny, ale co z tego, kiedy zatrzymała wspomnienie wspólnych obiadów z rodzicami, ich śmiech, moje kaprysy przy jedzeniu… A zegar z kukułką… Jest ze mną niemalże od dnia ślubu. Kukanie towarzyszyło nam codziennie jeszcze do niedawna, bo kiedy pojawiły się wnuki, to one przejęły informowanie wrzaskiem o mijających godzinach. Długa jest lista rzeczy, które wiążą się z jakąś historią, ale zdaję sobie sprawę, że ważne są one tylko dla mnie. Kolejne pokolenia tworzą własne historie i otaczają się sprzętem elektronicznym, prostą zastawą, która nadaje się do zmywarek. Nikt nie przywiązuje wagi do dekorowania stołów, celebrowania przyjęć, bo młodzi najchętniej spotykają się w lokalach poza domem, żeby uniknąć sprzątania, przygotowywania i nie tracić na to czasu. To zapewne kiedyś minie, ale teraz jest tendencja, żeby wyrzucać stare, a kupować nowe i funkcjonalne. Kupować już nie będę, ale miejsce zrobić muszę. Miejsce dla rzeczy, z którymi znowu ktoś kiedyś będzie się musiał rozstać…