17 września, rocznica, która mrozi krew w żyłach, która , szczególnie w obecnych czasach, sprawia, że serce z trwogi staje.
Niemcy bombardowali kraj, a Rosjanie dołożyli się od wschodu. 17. września 1939 roku Związek Radziecki napadł na Polskę. Nasz sąsiad dokonał zbrodni łamiąc polsko-sowiecki pakt o nieagresji i realizując postanowienia tajnego protokołu paktu Ribbentrop – Mołotow. Trudno oprzeć się skojarzeniu, że historia się powtarza. Jest wyjątkowo niebezpiecznie dla całej Europy, ale Polska tkwi w uścisku dwóch wrogów. Chyba tylko całkowity ignorant nie dostrzega, że od lat nasz kraj osłabiany jest systematycznie od wewnątrz i zapewne krecią robotę robią nasi sąsiedzi z obu stron.
Jestem pokoleniem powojennym, ale w moim domu od zawsze były rozmowy o minionej wojnie i o tym co dzieje się w Polsce i wokół niej. Rodzice brali ślub w czasie wojny i moi bracia urodzili się też w czasie jej trwania. Dzieciństwo starszego to niepokój, strach, nocne alarmy. Pamięć dziecka zatrzymała na zawsze przerywane sny, żeby udać się do piwnicy i przeczekać naloty bombowe, a przecież miał wtedy zaledwie trzy lata. Drugi brat urodził się pod koniec wojny 24 lipca 1944 roku, kiedy “wyzwoliciele” wkroczyli do Lublina. Trwała zacięta walka Niemców z Rosjanami w którą włączyły się też oddziały AK. Rodzice znaleźli się w samym centrum kotła. Józio przyszedł na świat w piwnicy, a na drugi dzień trzeba było uciekać przed zdziczałym sowieckim wojskiem. Gdzie? Oczywiście na wieś, bo jak wojna, to schronienie na wsi i jedzenie na wsi. Wóz się nie rozciąga, a uciekających wielu. Jakiś młody człowiek odstąpił mamie z noworodkiem i drugim dzieckiem swoje miejsce na drabiniastym wozie. Tak zdarzało się wtedy, bo dzisiaj nawet w tramwaju starzy, słabi ludzie stoją, a młodzi siedzą odcięci od świata smartfonem i słuchawkami na uszach. Świat jest konsumpcyjny, samolubny i empatii coraz mniej. Ale dobrobyt i spokój tak kształtuje ludzi. To temat rzeka, a ja nie o tym dzisiaj.