Pajęczyna Syndrom Bezpieki – BARBARA STANISŁAWCZYK, DARIUSZ WILCZAK

Znowu całkiem przypadkiem wpadła mi w ręce niezwykle ciekawa książka, Pajęczyna Syndrom Bezpieki, autorstwa Barbary Stanisławczyk i Dariusza Wilczaka . Przypadkiem, bo leżała na stercie  książek w bibliotece, czekających na rozłożenie na półki. Mogłam na nią nigdy nie trafić, gdyby była juz na swoim miejscu, ale…

Pochłonęłam ją w kilka godzin, bo nie czytam szybko, ale nie mogłam się oderwać.

O swojej pracy opowiadają funkcjonariusze tajnych służb specjalnych SB, działających w Polsce w latach 1956-1990, jako część Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (MSW) w okresie PRL. Podstawowym ich działaniem była ochrona i utrzymanie rządu komunistycznego przy władzy, opierającym się na dokładnej kontroli społeczeństwa. To czas przypadający na lata, kiedy byłam już świadomym człowiekiem. Działania, których na codzień doświadczaliśmy wszyscy, to był maleńki procent działalności tej machiny. Z książki dowiedziałam się, jak bardzo aparat bezpieczeństwa był rozbudowany. Wiele osób namawiano przy każdej okazji do donoszenia na sąsiadów, znajomych, a nawet rodzinę i wielu szło na tę współpracę. Nawet nie z własnej woli, ale pod wpływem szantażu, bo na każdego można  coś znaleźć, a jak nie, to zorganizować prowokację,  spreparować dowody. Ludzie tak bardzo nie ufali sobie, że nawet w pracy wywiadowczej agent kontrolował  agenta. Paranoja. W zwykłym życiu trzeba było uważać co się mówi.

Ludzie byli nieufni, podejrzliwi. Ci, którzy mieli w miarę dobrą pracę, a byli wierzący, nie chodzili do kościoła, bo władza tego zakazywała i w przypadku doniesienia, groziło to utratą zatrudnienia. To tylko jedna z typowych przypadków. Generalnie wszyscy się wszystkiego bali.

W treści książki poruszane są znane mi z tamtych lat sytuacje, co do których miałam wątpliwości, a rozwiały się po jej przeczytaniu. Wspomniany jest m.in. rok 1968 na UW i Paweł Jasienica, publicysta, historyk, patriota. Nie wiedziałam, że zmarł w sposób nienaturalny, ale pamiętam, że jego książki były zakazane. Jakimś cudem udało mi się nabyć wtedy cztery tomy Historii Polski jego autorstwa.

O przywilejach , symbolicznych cenach za luksusowe towary,  przyjęciach w drogich restauracjach i hotelach za które nie płacili pracownicy resortu, wiedzieliśmy już wtedy z plotek, ale o tym, że sprawdzano prawie całą prywatną korespondencję rozklejając koperty za pomocą specjalnej parownicy, nie miałam pojęcia. W każdym urzędzie pocztowym był agent. Tak, listy budziły nieraz podejrzenia, bo ginęły banknoty, które wtedy często wysyłano w korespondencji. Czy po ponad pół wieku coś się zmieniło? Tak, środki przekazu, a kontrola i identyfikacja jest dużo prostsza.

Na stronie 130 agent Krzysztof R. emeryt od roku 1984, opowiada o swoim życiu. To przejmujący opis losu dziecka tamtych czasów na ziemiach wschodnich. Urodził się we Lwowie i wychowywał jakiś czas w zakładzie dla podrzutków. Urodziła go szesnastolatka, która zaszła w ciążę z właścicielem majątku , gdzie była służącą. Ojciec dziecka nie uznał, dziewczynę wyrzucił, a ona bez środków do życia zmuszona była oddać niemowlę do ośrodka.

O Rakowieckiej też niewiele się wiedziało, chociaż była w świadomości chyba wszystkich i strach przed samą nazwą. Książka ujawnia, że praca tam była oparta głównie na braku zaufania, wszyscy się śledzili, podejrzewali.

Wielu agentów Departamentu I MSW nie wytrzymywało psychicznie. Takich się pozbywano na różne sposoby, np. wysyłano na kilka miesięcy do sanatorium, wysyłano na emeryturę, ale trzeba mieć świadomość, że agentem jest się do końca życia , nawet na emeryturze.  

Oczywiście kolejne rządy w Polsce były z różnych opcji, więc na przestrzeni lat wszystko się zmieniało, ale huśtawka trwać będzie zawsze, bo zawsze ktoś będzie przeciw, albo za czymś.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *