Tym razem kierunek Częstochowa, bo jeszcze w miarę dobra pogoda i szkoda siedzieć w domu.
Byliśmy tam wiele lat temu.Jeszcze przed ślubem, na motocyklu. To chyba tradycja rodzinna, ta Częstochowa, bo moi rodzice też byli przed zawarciem związku małżeńskiego na Jasnej Górze. Przeglądam zdjęcia z roku 1939. Chyba niewiele się tam zmieniło.
W klasztorze jasnogórskim mieliśmy zaprzyjaźnionego brata Paulina, który oprowadził nas po Jasnej Górze i klasztorze, a potem zaprosił na obiad przygotowany przez zakonników.
Nasz przyjaciel to uroczy człowiek z poczuciem humoru. Nie wiem czy byliśmy tak głodni czy obiad był tak doskonały, bo smak pieczeni i sosu pamiętam do dzisiaj.
Z bratem Mietkiem długo utrzymywaliśmy kontakt. Bywał czasami w Warszawie, a potem wysłano go na studia do Rzymu. Pisał do nas nawet z Kuwejtu, gdzie był kapelanem wojskowym. Pisał że jesteśmy w jego codziennych modlitwach, ale kiedyś kontakt się urwał. Próbowałam go odszukać. Na razie bez efektu. No i dzisiaj wspomnienia powróciły. Szliśmy tą samą drogą jak przed laty, zasłuchani wtedy w jego opowiadania, ale było tam zupełnie inaczej.
Sam klasztor się nie zmienił.
Ale wokół sporo przybyło.
Parkingi, uliczki, pamiątki i szybkie jedzeniem. Może i dobrze, bo codziennie są tam tłumy ludzi. W kaplicy z Cudownym Obrazem jest tak ciasno, że z trudem się oddycha i o zdjęciach mowy nie ma.