Wczesnym rankiem podróżni, posiliwszy się plackami, serem i naparem z suszonych liści poziomki, oporządzili konie i żwawo udali się w dalszą drogę. W świetle dnia można było przypatrzeć się podróżnym. Na czele pochodu stąpający miękko wielki i barczysty mężczyzna, zwany Miszką lub Medwedem, lat był może trzydziestu kilku. Płowe włosy, poprzetykane gdzieniegdzie pasemkami przedwczesnej siwizny, okalały jego szczerą twarz. Mądre, błękitne oczy spod gęstych brwi wodziły miarowo na boki, zdradzając niezwykłe obycie z puszczą. Miszka odziany był w luźny lniany kaftan, spod którego widać było rozpięte pod szyją białe giezło przepasane barwną krajką. Nogawice portek zawiązane były pod kolanami, a na nogach miał miękkie obuwie sporządzone ze skóry jelenia, mocowane rzemieniami do łydek. Podeszwę owych pantofli stanowiła gruba, aczkolwiek miękko wyprawiona skóra z bawołu wodnego, materiał praktycznie nie do zdarcia. Owo ulepszenie pozwalało także posuwać się bezszelestnie. Słowianin dzierżył w dłoni masywny kij, którym od czasu do czasu próbował twardość gruntu lub też odsuwał przeszkadzające w pochodzie zarośla. Zza pasa wystawała mu długa na półtorej stopy rękojeść franczeski, niewielkiej siekierki przeznaczonej do rzucania. U lewego boku zwisała pochwa jakiejś niezbyt długiej broni siecznej, być może pałasza o szerokim ostrzu. Za nim szedł wielki kasztanowaty koń, widno potomek owych słynnych flamandzkich rumaków, które nie tak dawno wraz z rzymskimi kohortami wjechały triumfalnie do Londinium . Od czoła do nasady garbatego nosa miał białą plamę, a na potężnej piersi maść jego była jaśniejsza. Po bokach szerokiego siodła zaopatrzonego w strzemiona niósł on dwa spore juki, a także pakunek na grzbiecie. Zwierzę kroczyło tuż za swym panem tak lekko, jakby w ogóle nie czuło ciężaru swego ładunku. Wydawało się, że Miszka i koń stanowią nierozłączną parę, tak ich wygląd i sposób poruszania się był podobny.