Syn rybaka, to powieść z czasów przedwojennych, rosyjskiego pisarza Wilisa Łacisa. Nie wiem jak znalazła się w rodzinnym zbiorze i przeleżała ponad siedemdziesiąt lat przekładana z półki na półkę.
Tak było i tym razem, kiedy zabrałam się do porządkowania i remanentu, wymuszonego przez pandemię dla wypełnienia czasu w domu. Postanowiłam odchudzić regały z książkami, ale zanim którąkolwiek oddam, to przeglądam, albo czytam. I znowu wpadł mi w ręce Syn rybaka. Powieść komunistycznego pisarza nie zachęcała, ale Rosja pasjonuje mnie od dawna, więc postanowiłam chociaż przejrzeć. Niespodziewanie zafascynowała mnie od pierwszej strony i przepadłam. Czyta się lekko, nie ma nużących opisów, bo słowa są tak dobrane, że ich wieloznaczność maluje w myśli obrazy jak na filmie.
Opisane jest codzienne życie mieszkańców łotewskiej, nadmorskiej wioski, położonej blisko Rygi. W większości są to rybacy, bo łowienie ryb było podstawą utrzymania. Przy tej okazji czytamy jak się ubierali, czym się żywili, jak spędzali wolny czas i jak ogromny był wysiłek tych ludzi pracujących na morzu, a jak niewiele mieli z tego, wykorzystywani przez pracodawców.
I to jest myśl przewodnia powieści, jak i proces tworzenia spółdzielni, jak w tym wszystkim piętrzyła się korupcja, ścierała uczciwość z mataczeniem i jak ludzie nie potrafią oprzeć się chęci osiągania zysków dla siebie. Manipulacja, pomawianie niczym nie różniła się od dzisiejszych hejtów. Bez istnienia internetu wszystko rozchodziło się równie szybko jak obecnie, tylko w mniejszych środowiskach, ale czyniąc takie samo zło.
Powieść napisana w 1934 roku, a w zasadzie nic się nie zmieniło przez te sto lat. Dzisiaj dzieje się podobnie. Pamiętam jak w PRL-u padały polskie zakłady, a mechanizm sztucznie wywołanych upadłości był identyczny.
Na tle codzienności wsi rybackiej pokazane są intrygi, plotki, zazdrość o sukcesy. Jest czarny charakter, jest i pozytywny, przesadnie wybielony, rozważny, jak to zwykle w baśniach rosyjskich. Jest i wątek miłosny, rozwijający się subtelnie od początku, baśniowy i emocjonujący, tak różny, od często trywialnie przedstawianego, we współczesnej literaturze.
Oczywiście, sukces odnosi postać o wyidealizowanym charakterze, bez którego spółdzielnia nie jest w stanie istnieć i epilog wyraźnie oscyluje w stronę propagandy komunistycznej tak przesadnie, że psuje trochę wrażenia jakie towarzyszyły przez cały czas czytania powieści, ale to drobiazg.
Jeszcze coś wzbudziło mój niesmak. Autor w postać złodzieja wcielił akurat Polaka, choć z akcji to nie wynikało. Wilis Łacis mógł spokojnie pominąć narodowość, bez uszczerbku dla treści, ale widocznie miał jakiś cel. Ja to skwituję, ze przyganiał kocioł garnkowi.
Pomijając ten szczegół, to przyznam, że tak ciekawej powieści dawno nie czytałam. I ona oczywiście pozostanie w moich zbiorach.