2 listopada wspominamy wszystkich, których już z nami nie ma
zdjęcie i tekst Anna Kulesz
Dzień Zaduszny – wspomnienie zmarłych.
W Dzień Zaduszny spotykamy się z bliskimi nie tylko na cmentarzu, ale też w domu przy wspólnej herbacie czy obiedzie. To dzień spokojny i refleksyjny, który nastraja do rozmów o tych, których już z nami nie ma. W tym roku pandemia to utrudnia, ale modlić się za nich można w domu, a wspominać, nawet samemu, oglądając zdjęcia.
Bardzo dużo osób pojawiało się w mojej ziemskiej wędrówce, które dawno odeszły, ale miały znaczący wpływ na moje decyzje, kształtowały mój charakter, rozwijały pasje, wrażliwość, uczyły przebaczania i rozumienia drugiego człowieka, kochając uczyli kochać i za to przede wszystkim jestem im wdzięczna.
Wszystkich cenię tak samo, ale serce moje od zawsze i na zawsze jest przy ukochanej cioci Stefie, siostrze mojej mamy.
Ona ciągle żyje w moich wspomnieniach, myślach. Niezmiennie ją kocham. Mądra, żywiołowa, pełna humoru konsekwentnie uczyła prawdy. Prawdy o Polsce, o rodzinie. Uczyła pracy i szacunku, ale pozwalała się rozwijać, wysłuchiwała moich pomysłów i razem je przegadywałyśmy.
Spędzałam u niej wszystkie letnie miesiące przez kilkanaście lat, od siódmego miesiąca życia.
To miejsce było dla mnie jak kraina miodem i mlekiem płynąca , w sensie dosłownym, bo codziennie piłam mleko prosto od krowy po które chodziłam z ciocią do sąsiadki po wieczornym udoju. Na mnie czekał tam zawsze kubek, jeszcze ciepłego z dużą pianką. A dlaczego miód? bo wujek miał kilka uli z pszczołami
i kiedy wybierał miód, to przynosił plastry do domu i można było rozkoszować się tym złocistym płynnym nektarem ile dusza zapragnęła. Tak, był tam też wujek nie mniej kochany,
który opowiadał mi mądre, wymyślane przez siebie, bajki na dobranoc, ale jego było mało, bo rano szedł do pracy, a po południu na pole, gdzie rosły pachnące pomidory i inne warzywa i była studnia z wiaderkiem na łańcuchu, którym czerpało się wodę.
Wujkowie mieli ogromny sad wokół domu w którym łatwiej wymienić czego nie było, niż to co tam było.
Wspinałam się na drzewa, nie tylko po drabinie,
po żółte, pękające od słońca, renklody i morele, zrywałam dorodny agrest klując sobie ręce, albo znikałam wśród malin. Tam dopadały mnie tylko pszczoły, które często boleśnie żądląc, wykurzały mnie z zarośli, co sygnalizowałam potwornym płaczem. Natychmiast zjawiała się ciocia-pogotowie z plastrem cebuli i okładem z octu. Ale ból najbardziej łagodziły jej ramiona które mnie serdecznie tuliły.
Pszczoły nie były jedynym niebezpieczeństwem. Kiedy szłam do domu z naręczem dorodnych jabłek, dopadał mnie kogut i trzepiąc skrzydłami dziobał po głowie. Broniłam się rzucając w niego tymi jabłkami. Ciocia musiała zamykać go na dzień w zagrodzie, gdzie wygrzewały się małe prosiaczki. Cudne, różowe mruczące z zachwytu przy jedzeniu do którego też dobierały się kury.
Kury miały kurnik, ale jajka znosiły w różnych miejscach. Z tych wyszukanych robiłam sobie taki niby kogel-mogel, bo żółtek nie ubijałam, a tylko lekko mieszałam je z cukrem.
Były też dwa psy, jeden czarny, mały Reks (każdy kolejny miał to samo imię) zamykany w ogrodzeniu w dzień, a puszczany na noc. Drugi był łagodny i uwielbiał zabawy ze mną.
Zgadzał się na wszystko co proponowałam, nawet na jedzenie zupki z piasku i kaszki , którą uzyskiwałam z babki szerokolistnej. Każdego roku, kiedy przyjeżdżałam, wykonywał szalony taniec powitalny okrążając z ogromną prędkością cały sad i lądował łapami na moich ramionach, liżąc po twarzy.
Co to było za powitanie…czasami z trudem utrzymywałam równowagę, ale i tu ciocia wykazywała szybkie działanie okładając mojego ulubieńca ścierką.
Zwykle całe dnie spędzałam w sadzie, tworzyłam w myślach baśnie i bajki, kreowałam bohaterów, przedzierałam się przez zarośla do powstałych w wyobraźni opuszczonych zamków, wcielałam się w królewny i księżniczki i śpiewałam na całe gardło.
Wujkowie byli bardzo szanowani i mieli ogromne znajomości.
W każdą niedzielę ktoś ich odwiedzał, a wujek jak Bachus częstował swoim złocistym winem z własnych antonówek. Zachwycano się klarownością i wyjątkowym smakiem. Nie były to wystawne przyjęcia, spotykano się przede wszystkim, żeby porozmawiać i pobyć razem i na dworze, a każdy gość na pożegnanie był obdarowywany kwiatami i owocami. Jaki to był wspaniały dom, ile tam było szacunku i miłości.
W miesiącach letnich przyjeżdżała też na dłużej rodzina z różnych zakątków Polski. Były wspólne obiady, wspólnie przygotowywane, a po dniu powitań, goście włączali się w pomoc przy zbieraniu owoców i innych czynnościach domowych.
Ciocia była jedną z trzech sióstr, w tym i mojej mamy. Wszystkie były cudownymi wyjątkowymi kobietami, podobno tacy też byli ich rodzice, czyli moi dziadkowie, ale urodziłam się zbyt późno i już ich nie poznałam. Mieszkali w Czemiernikach, dawnym szlacheckim mieście w województwie lubelskim.
Anno, masz wspaniałą pamięć, plastycznie i obrazowo ujmujesz swoje dzieciństwo i milość do bliskich, otaczającą przyrodę. Czytam Twoje teksty z wielką przyjemnością i podziwem, bo moje wspomnienia nie są tak szczególowe i precyzyjne. To raczej migawki, ulotne wspomnienia osób, drobnych zdarzeń, i atmosfery, którą tak ciepło opisujesz. W imieninach mojego Dziadka Pawła uczestniczyło zwykle ok. trzydzieści osób, wielu gości przyjeżdżalo z daleka. Byl niezły rozgardiasz, pachniały flaki (w czerwcu!) . W tym harmidrze, jako mały brzdąc , nie unosząc głowy pocałowałem rękę, którą na powitanie podał mi ….Dziadek. Nigdy nie zapomnę jak mnie za to obrugał.
Wojtku, takie przypadki bywają nawet na oficjalnych rządowych spotkaniach. To wszystko emocje, ale ja pamiętam czasy, że dzieci całowały w rękę wszystkie starsze osoby. Ja byłam od zawsze trochę buntownicza i krzywdę dzieci widziałam zawsze. Całowanie starych rąk nie było miłe i otwarcie się przeciw temu stawiłam, a zawsze miałam poparcie swojej Mamy. Czasy, czasy… wszystko się zmienia.