POEZJA W WESOŁYM SALONIE

W ArtSalonie (taka była dawna nazwa) w Wesołej, pojawiłam się pierwszy raz chyba w 2010 roku. Salon pękał w szwach, było kilka prezentacji. Opowiadałam wtedy o swoich obrazach. A po kilku latach odbyła się w tym miejscu promocja Słowianki Bartłomieja Wagnera,  której jestem współautorką za sprawą ilustracji. A przed pandemią wystąpiłam z grupą teatralno-muzyczną “Scena 50+” z naszym programem autorskim “Kawiarniana atmosferka”.

Wiele razy bywałam tu też jako gość na różnych tematycznych wydarzeniach, aż do wczoraj, czyli do niedzieli 27 kwietnia, kiedy miałam ogromną   przyjemność przeczytać uczestnikom spotkania, swoje wiersze.

Jestem wdzięczna Renacie Kozerskiej, Gospodyni Salonu,  za zaproszenie. Jej energia, ciepło i serdeczność kumuluje się w uczestnikach spotkań na długi czas i inspiruje do artystycznych działań. Jeszcze tak niedawno każde spotkanie rozpoczynało się hymnem Salonu napisanym przez  Iwonę Buczkowską z muzyką, nieżyjącego już, profesora Żukowskiego, który akompaniował na pianinie  na każdym spotkaniu. Zawsze było fantastycznie. I tak jest do dzisiaj.

Wszyscy, którzy byli wczoraj,  sprawili mi ogromną radość i przyjemność, bo klimat tworzą ludzie, co zawsze podkreślam. Na zakończenie ścianka i rozmowy przy stole.

STARE NA NOWE

Minęło dziesięć lat od momentu, kiedy założyłam swoją stronę internetową. Mam wrażenie, że zaistniała jakaś pomyłka w czasie, bo niemożliwe, żeby tak szybko uciekły dni i miesiące. Czytając jaki miał być cel prowadzenia blogu,  uznałam, że nic się w moim myśleniu, ani sposobie na życie nie zmieniło.

Nie robię żadnych podsumowań co mogłam, czego nie zrobiłam, co się udało albo nie, ale żyję według swojego planu, bo mam to we krwi i otaczam się ludźmi, których lubię, kocham, szanuję. Na tych , którzy mnie wkurzają, są złośliwi i fałszywi nie tracę czasu. Po prostu wyrzucam z kontaktów i zapominam. Ale bardzo trudno mi się rozstać z książkami i rodzinnymi  pamiątkami, bo stabilizują poczucie spokoju i pewności. Kiedy na nie spojrzę, zawsze pojawia się obraz, migawka jakiegoś szczęśliwego zdarzenia z przeszłości, z dzieciństwa, z mojego domu. Takich przedmiotów mam dużo, a miejsca w mieszkaniu coraz mniej. Jeszcze więcej jest książek, które są dla mnie niezwykle cenne. Pośród wielu różnorodnych tematycznie, są też te z najwcześniejszych moich lat, które czytali mi rodzice. “Bobik od Franciszkanów”, o psie, którego los obficie opłakałam. Bardzo stare wydanie “O krasnoludkach i o sierotce Marysi”,  napisane  dawną polszczyzną, trudną do zrozumienia przez najmłodsze pokolenie, ale   fantastyczne ilustracje Szancera, zachwycają wszystkich do dzisiaj. Jest też Leksykon Ilustrowany z 1931 roku, który godzinami przeglądałam, a domowników prosiłam o czytanie, zanim rozpoczęłam naukę w szkole. Oprócz wspomnianych jest cała półka innych cennych wydawnictw z przed, albo tuż po wojnie.

Oddać je, to jak zdradzić przyjaciela, bo moje książki żyją, są ciągle używane. Trudno się też  rozstać np. ze stuletnią  miseczką, która zatrzymała  wspomnienie wspólnych obiadów z rodzicami, ich śmiech, moje kaprysy przy jedzeniu, albo z zegarem z kukułką, który jest ze mną od kilkudziesięciu lat. Drewniany ptaszek sygnalizował wszystkie ważne wydarzenia rodzinne, aż do momentu, kiedy pojawiły się wnuki i przejęły te sygnalizację, niekoniecznie o odpowiednich porach.  

Długa jest lista rzeczy, które są dla mnie cenne, ale zdaję sobie sprawę, że ważne są one tylko dla mnie. Kolejne pokolenia tworzą własne historie. Teraz przestrzeń w mieszkaniach zajmują komputery, kina domowe i inny sprzęt elektroniczny, a ozdobną zastawę obiadową zastępuje się prostą ceramiką odpowiednią do zmywarek. Nikt nie przywiązuje wagi do dekorowania stołów, celebrowania przyjęć, bo młodzi najchętniej spotykają się w lokalach poza domem, żeby uniknąć sprzątania, przygotowywania i marnowania czasu na zakupy. Książki raczej wypożycza się, a nie  kupuje. Taki trend zapewne kiedyś minie, ale teraz jest tendencja, żeby wyrzucać stare, a kupować nowe i funkcjonalne.

Ponieważ nie chcę obarczać dzieci kłopotem pozbywania się kiedyś tego, co nagromadziłam, więc sukcesywnie robię miejsce… miejsce dla rzeczy, z którymi znowu ktoś kiedyś będzie musiał się rozstać.., bo w życiu wszystko się powtarza cyklicznie.

Anna Kulesz akryl na kartonie

AMELIA

Amelia. Właśnie takie imię wybrałam dla bohaterki swoich wierszy, felietonów i opowiadań. Nie jest to przypadek. Amelia (pisana wtedy jako Amelja), była siostrą mojego taty z jedenaściorga rodzeństwa. Nigdy jej nie poznałam, bo urodziła się w latach przed lub tuż po 1900 roku, a zmarła mając chyba dziesięć lat. Wobec gruźlicy medycyna była bezsilna. Szczepionka pojawiła się dopiero w 1921 roku. Amelię znam ze zdjęć i rodzinnych wspomnień. Mam wrażenie, że to moja bratnia dusza.

I w kalendarzu akurat jest notka o tym imieniu.

SNY MALOWANE czyli mój sposób na (do)życie