Wszystkie wpisy, których autorem jest admin

SŁOWIANKA cz.5 Mirko spotyka Lupinkę

Wędrówka Mirka obfituje w przygody. Przed spotkaniem z Lupinką miało miejsce takie zdarzenie.

(…) Stangret wreszcie oprzytomniał. Stanął do pomocy i we trójkę z wozakiem opanowali zaprzęg platformy. Szóstka koni bez trudu, choć powoli, wyciągnęła koło z piachu z powrotem na bruk. Mirko ujął lewego konia bryczki za wędzidło i idąc pieszo obok, poprowadził w kierunku miasta na wyspie.
– Jak ci na imię, spryciarzu? – zapytał woźnica, odzyskawszy rezon.
– Mirkos – odrzekł Mirko, aby to brzmiało z grecka.
– Cóż za dziwne zawołanie! Wszak jesteś słusznego wzrostu, czemu cię nazywają Mikros?
– Mirkos, panie. To imię słowiańskie. Oznacza miłującego wolność.
– Znam ja was, Słowian, szelmy jedne – zaśmiał się Grek. – Przyszliście z daleka i zamieszkali na północy Hellady. Zacne z was kompany do miodu i wina, które pijecie bez wody. Niewiasty u was srebrnowłose i błękitnookie.
Jakoż istotnie, w odróżnieniu od innych ekspansywnych ludów, Słowianie miast łupić, osiedlali się na stałe na opanowanych terytoriach.

(…) Przy straganie kręciła się grupka wynędzniałych bezdomnych dzieci poszu­kujących odpadków, którymi mogłyby nieco oszukać permanentny głód. Jakiś człowiek siedzący naprzeciw rzucił im kawałek mięsa z kością. Któreś z nich po­chwyciło kąsek w powietrzu i łapczywie podniosło do umorusanej buzi, ale zaraz rzuciło się na nie jakieś silniejsze i pobiwszy, odebrało i uciekło w podskokach, a za nim reszta. Maleńka dziewczynka nie umiała widocznie płakać albo też nie miała sił na płacz, tylko siedziała w kurzu i patrzyła w dal wielkimi czarnymi oczami, w których było tyle smutku, że Mirka przeszedł dreszcz.

Dusza słowiańska odezwała się natychmiast. Mirko wstał i podszedł do małej, podając jej kawałek placka. Dziecko podniosło wzrok i można było dostrzec, że w spojrzeniu bezdomnej głód walczył z obawą. Wreszcie dziewczynka wyciągnęła rączkę, pochwyciła placek i zaczęła zjadać z łapczywością wielką.

Chłopak przyjrzał się małej. Mogła mieć lat ze sześć, a może siedem. Spod łachmanów wystawały przeraźliwie chude kończyny, a twarzy nie można było dostrzec spod warstwy brudu. Zakurzone włosy były barwy nieokreślonej, tylko wielkie oczy koloru węgli patrzyły dookoła spojrzeniem zalęknionego zwierzątka.

Mirko dał dziewczynce kawałek ryby. Ta chciała wszystko naraz wsadzić do buzi, więc chcąc nie chcąc, Mirko sam musiał karmić dziecko, starannie usuwając ości. Potem poczęstował jeszcze plackiem, a na koniec suszoną figą. Wreszcie podszedł do straganu i napełnił kubek wodą z miodem i sokiem z cytrusa.

– Wyrzuciło ją morze kilka miesięcy temu – rzekł sprzedawca. – Pewnie rodzi­ce utonęli albo zabili ich morscy zbóje. Żyje tym, co znajdzie, jak one wszystkie tutaj.

SŁOWIANKA cz. 4 podwodny świat

(…) Gdy po przebyciu kilku mil poczuła zmęczenie, złożyła giezło pod krza­kiem i rzuciła się w morską toń. Pływała dobrą godzinę albo i dłużej, nurkując głęboko, wypatrywała pod wodą meduzy, flądry albo diabła morskiego z kostro­patą gębą i wypustką na czole, którą wabi małe rybki na pożarcie, a i z niego sa­mego mieszkańcy Gaulii sporządzają zupę o smaku niebiańskim. Wszak z wodą była oswojona od dzieciństwa, jako że lud, z którego pochodziła, żył od wieków nad wodą, przy wodzie i na wodzie.

A po długim czasie pływania, kiedy wyszła na brzeg czekało na nią kolejne wyzwanie, nieuchwycone przeze mnie ilustracją,  pozwalające na rozwinięcie wyobraźni czytelnika.

(…) Kobieta szybko zarzuciła na siebie luźne odzienie i rozczesując kosy drewnianym grzebieniem, podeszła do miejsca, w którym spodziewała się, że rybacy wyjdą na ląd.
Jakoż łódka wnet zaryła dziobem w piasku w odległości kilku kroków od brzegu. Stary rybak wyrzucił na brzeg kotwicę na długiej linie i pomału wszedł do wody, starając się wyciągnąć kadłub łodzi jak najdalej na piach. Dosia zanurzona po kolana, ramieniem starała się dziadkowi pomóc, ale widno ładunek był zbyt ciężki.
– Poczekajcie, dziadku, na przypływ – zagadnęła go po aramejsku. – Sami tak wyprawiacie się na morze?
– Eucharistos! – rzekł stary, dziękując za pomoc. Słowianka poczuła się raźniej, jako że Grecy okazywali nieco więcej respektu kobietom niż miejscowi, dla których nierzadko wstydem było nawet wdawać się w rozmowę z niewiastą – Rybakuję z synem, ale on nadepnął na jakiegoś jadowitego morskiego stwora i leży nieprzytomny.
Wspólnie z rybakiem wyciągnęli chorego z łódki i złożyli na brzegu. Chłopak oddychał płytko, a źrenice miał zwężone. Trząsł się cały jak w febrze, nie reagując na zawołania. Lewą nogę miał obrzękniętą i siną aż po kolano.

– Kiedy to się stało? – zapytała znachorka.
– Czemu pytasz, niewiasto? Przecie mu nie pomożesz!
Szczęściwa chciała się zaśmiać, ale pomniała na powagę sytuacji.
– Dziadku – rzekła – Los mnie do ciebie przywiódł. Bogowie. Jam jest czarownicą i spróbuję go uzdrowić.Przeraził się stary rybak, albowiem ludzie boją się czarów.
– Nie lękajcie się, dziadku. Jam ludziom życzliwa – uśmiechnęła się szamanka. – Jakże wyglądało owo morskie zwierzę? – zapytała.
– Jak jadowita płaszczka, może na dwie stopy szeroka – rzekł stary z wahaniem.
– Rozpalcie jakiś ogień – rozkazała.
Z uzbieranego naprędce suszu polanego oliwą rybak rozniecił ognisko, na którym w małym kociołku niezadługo zabulgotał wrzątek.
– Dziadku – powiedziała Dosia. – To się nie patrzy na użądlenie rai. Chłopak jest bez zmysłów i ledwie dycha. To meduza.
Istotnie, noga nieszczęśnika pokryta była dookoła rzędami przelicznych drobnych czerwonych punktów. Wspólnie z rybakiem, Słowianka sporządziła z żagla rodzaj namiotu i tam złożyli młodzieńca, który zaczynał już rzucać się w gorączce.
– Nie mamy wiele czasu.

SŁOWIANKA cz.3 w szponach rozbójników

Szczęściwa i Mirko spali pod pałatką snem sprawiedliwych. Nie zbudzili się, gdy przez polanę przemknęło kilka ciemnych zjaw. W kilka chwil oboje mieli zarzucone worki na głowy. Jeszcze chłopak w półśnie dźgnął na oślep nożem do tyłu i najwidoczniej trafił, jako że usłyszał przekleństwo w jakiejś dziwacznej mowie. Po chwili związani siedzieli oklep na koniach, które napastnicy wiedli w nieznane. Niewiasta nie wpadła w panikę. Wszak bywała w poważniejszych tarapatach i z każdej opresji wyszła w miarę szczęśliwie, dzięki swym umiejętnościom, które ludzie uważali za nadprzyrodzone. Martwiła się bardziej o swoich towarzyszy. Ale nieustannie wierzyła w potęgę magii swego zawołania.

(…) Jeńców wieziono nie więcej niż trzy mile. Zostali zsadzeni na ziemię i zdjęto im worki z głów. Rozejrzeli się ciekawie wokół. Obozowisko bandytów stanowiła spora grupa schludnych i porządnych namiotów niespotykanego kroju. Na skraju owej namiotowej osady płonęło kilka ognisk, nad niektórymi z nich wisiały kociołki lub obracało się coś na rożnie. Po obozie kręciły się postacie niewieście. Przy największym palenisku siedział na pniaku, zgadując z ubioru, herszt bandy i pomagając sobie nożem obgryzał wielki barani gnat. Zbójcy pchnęli brańców w jego kierunku. Ten podniósł oczy znad swojej kości i spojrzał na nich badawczo. Znieruchomiał z otwartą gębą, a posiłek wyleciał mu z ręki na zdeptaną trawę. Złoczyńcy widząc poruszenie swego naczelnika obnażyli krzywe pałasze.

– Precz! – rzucił im dowódca. Skonsternowani rabusie odsunęli się o kilka kroków. A on ujął nóż i zbliżył się do kobiety i młodzieńca.

(…) Herszt bandy ukląkł przed Eleutherą i nożem zaczął rozcinać jej pęta.

– Wybaczcie, pani – mitygował się. – Teraz nastały takie parchate czasy, iż najpierw należy bić, a dopiero pytać, kto zacz.

Zaskoczenie było obopólne. Niewiasta rozpoznała w tym człowieku dowódcę Herodowych Sarmatów. Rozejrzawszy się wokół, widziała same znajome gęby. Iluż z nich składała gnaty potłuczone w potyczkach czy zwykłych karczemnych burdach i zszywała rozmaite rany. A na pewno każdemu z nich przynajmniej raz wyleczyła potężny pochmiel, jako że owi żołnierze uwielbiali raczyć się najlepszymi winami bez dodatku wody.